Nawigacja strony
Myśl dnia
ADWENT - Szkoła Pokory
Rozważanie własnej nędzy i nicości daje dużo cierpliwości w upokorzeniu.
Rozważanie na dziśSłowo Życia
…wrzuciła wszystko, co miała… (Mk 12, 44)
Może warto dzisiaj zbliżyć się do otwartego Serca Jezusowego, które jak skarbona pomieści Twoje i moje,
i każde „wszystko”. Złóżmy w Jego głębi wszystkie nasze lęki, obawy, niepewności ...
"Jezus przychodzi zamieszkać tam, gdzie nikt nie chce przyjść ..."
Grudniowe Fragmenty dla zachęty zaczerpnięte zostały z książki ks. W. Wermtera CPPS, Pokora. Chrześcijańska droga do zwycięstwa, Wydawnictwo POMOC 2001. Słowo „pokora” może odstraszać… Z drugiej strony – Jezus wyraźnie powiedział: Uczcie się ode Mnie, bo jestem cichy i POKORNY sercem (Mt 11, 29). Czyż pierwszym „ziemskim” aktem pokory Syna Bożego nie jest Jego wcielenie i narodzenie w grocie koło Betlejem? Adwent zatem wydaje się być doskonałym czasem na krytyczne spojrzenie na siebie – jak to ze mną jest, jak to jest z tą pokorą w moim rozumowaniu i życiu…, bo Bóg pysznym się sprzeciwia a pokornym łaskę daje (Jk 4, 6).
Zapraszamy do zapoznania się z artykułami, na końcu są doświadczenia – pokory w praktyce.
Wielkość Boga w nicości człowieka (s. 19-21)
Zesłał Bóg Syna swego, zrodzonego z niewiasty, zrodzonego pod Prawem, aby wykupił tych, którzy podlegali Prawu, abyśmy mogli otrzymać przybrane synostwo. Ga 4, 4-5
Nadeszła pełnia czasów. Kończy się Adwent, zaczyna się uroczystość Bożego Narodzenia. Wspominamy znów to wielkie wydarzenie, które się uobecnia — Pan Bóg zesłał swego Syna, zrodzonego z niewiasty. Zrodzonego zwyczajnie, po ludzku, tak jak każdy człowiek. Jezus nie spadł z nieba, nie zjawił się jako anioł — wybrał zwykły sposób: ciało i krew, aby stać się człowiekiem. Stał się jednym z nas. Co to znaczy? Zrodzony z niewiasty, zrodzony pod Prawem. Chciał przyjąć warunki, które wtedy panowały — ograniczenia, posłuszeństwo, przepisy, zwyczaje — wszystkie sprawy ludzkie, bez przywilejów, jak wszyscy. Aby wykupił tych, którzy podlegali Prawu, abyśmy mogli otrzymać przybrane synostwo. Komentując te słowa, często mówimy, że Pan Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek mógł stać się Bogiem. Kiedyś dostałem na Boże Narodzenie kartkę ze słowami: „Bóg stał się człowiekiem, aby człowiek stał się człowiekiem". Bardzo mi się to podoba. Jest odmienne, a jednak bardzo trafne. Bóg stał się człowiekiem, abyśmy stali się sobą. Świętujemy Boże Narodzenie, aby przez Boga stać się bardziej ludźmi: prawdziwymi ludźmi. Człowiek dopiero wtedy staje się człowiekiem, gdy staje się Bogiem — przez udział w Chrystusie. Aby stać się Bogiem, trzeba jednak najpierw stać się człowiekiem. Nie ma innej drogi. Tak jak Pan Bóg chciał być człowiekiem przez Niewiastę, podobnie człowiek staje się Bogiem przez Człowieka, który nazywa się Jezus z Nazaretu — nie przez innego człowieka. Tylko ten jeden Człowiek daje nam możliwość, aby stać się Bogiem: przez Eucharystię, przez Słowo Boże, przez wspólnotę, która żyje Ewangelią. To właśnie dzisiaj świętujemy. Świętujemy to, patrząc na biedę. Ciekawe jest to, że człowiek buduje szopkę, która jest czymś brzydkim, gdzie nikt z nas nie chciałby mieszkać: pochylona, rozpadająca się, zimna. Co to znaczy? Jezus przychodzi zamieszkać tam, gdzie nikt nie chce przyjść — w moim sercu, tam, gdzie jest brzydko, gdzie jest twardo, gdzie wieje wiatr. Przychodzi do mojego serca, do Twojego serca, tam, dokąd człowieka nie można wprowadzić. Chce być właśnie tam! Nie wstydzi się tego ani nie krępuje, nie cofa się, bo dzisiaj wybiera to, co słabe i biedne. Przygotowujemy stajenkę, aby zobaczyć siebie samych: to ja jestem tą stajenką — tak krzywy, tak biedny... Ale jest w niej Jezus, dlatego jest ona piękna i każdy czuje się dobrze — nie przez biedę, ale dzięki bogactwu Bożemu w naszej duszy przez Jezusa. Teraz chcemy podziękować za to, że nikt nie musi ukrywać swojej biedy: lepiej jej nie ukrywać, żeby Jezus łatwiej mógł ją znaleźć. Tylko jeżeli akceptujemy naszą nędzę, nie udajemy bogactwa — przez akceptację własnej nędzy stajemy się stajenką: obecnością Jezusa. Przez akceptację słabości, ograniczeń, braków bogactwo Boga będzie pomiędzy nami. To, co obchodzimy w tych dniach, ma być drogowskazem przez cały rok — jak można w biedzie własnego życia doświadczyć bogactwa Boga dzięki Krwi Chrystusa, dzięki temu, że Pan Bóg wybrał szopkę, aby stać się człowiekiem. To jest nasze szczęście, nasze powołanie — ta wielkość Boga w nicości człowieka. Bo Pan Bóg stał się człowiekiem, aby każdy z nas stał się człowiekiem.
Boże Narodzenie
Co wielkie to małe,
pokorny wzrasta — Wcielenie.
Co bliskie się oddala,
a obcy zaufa — Wcielenie;
Bogactwo się rozpływa,
ubogi otrzymuje — Wcielenie;
Potęga upada,
a sługa jest wolny — Wcielenie;
Bo Bóg staje się dzieckiem,
a człowiek adoruje — Boże Narodzenie!
Wermter CPPS, Tajemnica Miłości. Poezja ku wieczności, s. 41
Cywilizacja służby
1. Wychowanie do nowych wartości ...
Wracamy do szkoły tych misjonarzy, którą prowadził sam Jezus, wybierając i kształtując swoich pierwszych uczniów. Wczoraj słyszeliśmy główny, podstawowy temat tej nauki, podsumowanej w dziewiątym rozdziale Ewangelii św. Marka. Jest tam mowa o tajemnicy paschalnej, która jest kluczem do królestwa Bożego w ogóle. Dzisiejszy kolejny fragment przedstawia nowe wartości w życiu chrześcijanina, misjonarza (Mk 9, 33-37). Młody człowiek uczy się najpierw w rodzinie, przez rodziców i najbliższe otoczenie tego, co jest dobre, a co złe. Wiele razy słyszy: „Nie wolno!". Krzyk albo cukierek, klaps albo pogłaskanie, dobre słowo, coś miłego... — w ten sposób uczy się szanować pewne wartości. Zaczyna rozumieć, że nie wolno na przykład rzucać chleba na ziemię. Tam, gdzie jest jeszcze dobre wychowanie, rodzice reagują na to ostro. Jeżeli na przykład chleb przypadkowo spadnie na ziemię, wymagają gestu przeprosin (w pewnych miejscach nawet pocałunku) jako znaku, że człowiek czuje się winny: przecież chleb to coś świętego. Jeżeli małe dziecko doświadcza tego przez kilka lat, to już nie będzie potrafiło podeptać chleba, który leży na ulicy, ale przynajmniej podniesie go z szacunkiem i odłoży na bok. To tylko jeden mały przykład, jak człowiek uczy się wartości przez wychowanie. Czasami jednak mamy też w sobie złe wartości. Nieraz człowiek uczy się za bardzo szanować to, co nie ma wartości. Trzeba na przykład szanować pieniądze, ale można z tym przesadzać, jakby były najważniejsze. Również nauka może stać się bożkiem...
I co jest typowe i ważne w szkole Pana Jezusa? Jakie wartości On podkreśla w szczególny sposób? Co muszą „przerabiać" w swojej głowie, w swojej mentalności Jego uczniowie? Przecież zawsze, gdy zaczyna się nowicjat, trzeba zrobić pewną rewizję wartości. Jak piękne jest, gdy doświadcza się, że można budować dalej na tym, co człowiek przyjął w rodzinie. Nieraz jednak trzeba najpierw zrobić poważne zmiany i to kosztuje! Może się okazać, że rok nowicjatu na to nie wystarczy...
2. Walka z ambicją — mentalność służby
Tak przyszli do Kafarnaum. Gdy był w domu, zapytał ich: „O czym to rozprawialiście w drodze?” (Mk 9, 33). Ciekawe pytanie. Widocznie w drodze Pan Jezus nie mówił przez cały czas. Dał uczniom wolność na rozmowy. Szli razem, Pan Jezus z przodu. Czasami, podczas jakiejś przerwy, uczniowie podchodzili bliżej i rozmawiali z Nim, czasami było więcej dystansu i Pan Jezus szedł sam. On też potrzebował tego czasu dla samego siebie: przecież modlił się chyba nie tylko w nocy, w górach. Teraz, po powrocie, ma do nich takie ciekawe pytanie: O czym to rozprawialiście w drodze? Rachunek sumienia! Widocznie zaobserwował coś... Chyba tym razem Jezus czuł się bardzo samotny, gdy szedł z uczniami. Dał z serca najważniejszy temat dla najbliższego grona, mówiąc o swojej śmierci i o zmartwychwstaniu. I jak tylko na chwilę zostawia ich — co robią? Kłócą się! Jezus czuł to, bolało Go to, ale nie ingerował od razu. Dał im czas nawet na kłócenie się. Jest dobrym pedagogiem, nie od razu gasi wszystko, czeka. Można wyobrazić sobie, ile kosztowało Go to czekanie, jakie miał „pokusy", by natychmiastowo powiedzieć im: „Co tam gadacie? Jakie macie problemy? Ja mówię wam o tym najważniejszym, a wy...". Zaraz wychodzi na jaw, o czym mówili.
Lecz oni milczeli, nie przyznali się. Wstydzili się! ...w drodze bowiem posprzeczali się między sobą o to, kto z nich jest największy. Jezus otwiera swoje serce, mówi, że ma umrzeć na Krzyżu, a oni kłócą się o to, kto jest najważniejszy, kto jest „animatorem". To jest podobnie niesmaczne, podobnie przykre, jak kłótnia dzieci przy umierających rodzicach: rodzice jeszcze nie są w grobie, a dzieci już spierają się o rzeczy, które po nich zostaną... Można zrozumieć, co przeżywa Pan Jezus i jak ciężka była dla Niego ta droga. Można nazwać ją duchową drogą krzyżową. Ale Jezus wytrzymuje. Chce jeszcze z nimi rozmawiać, chce pogłębiać ich naukę, ich formację. Jezus wie, że dobry dialog potrzebuje pewnych warunków. Dlatego szuka właściwego miejsca. Najpierw przychodzą do domu — chyba też aby coś zjeść (przy pustym żołądku z dialogiem też będzie trudno). I potem jest okazja, aby spokojnie siedzieć razem i rozmawiać.
Jest to bardzo istotne także dla nas: jeżeli mamy ważne tematy wychowawcze, nie można od razu „zrzucić je na głowę" dzieci, męża albo żony. Trzeba czekać, trzeba najpierw samemu duchowo pójść drogą krzyżową, aby w domu, w odpowiednich warunkach, w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie, gdy wszyscy będą spokojni, zaczynać także ten trudny temat. O czym to rozprawialiście w drodze? Jezus zawstydza ich, i to świadomie, tym pytaniem. Wiedział dokładnie, jak to jest, a jednak pyta, aby ich zawstydzić. Przecież nie ma formacji, nie ma wychowania, jeżeli nie pokaże się ludziom — spokojnie, a jednak jasno — ich słabość, to, co było brzydkie.
Uczniowie milczą. To już dobry znak: to znaczy, że się wstydzą. To daje nadzieję. I chyba po pewnym momencie milczenia, po pewnej przerwie On usiadł... — pozycja nauczyciela, spokojna pozycja. Teraz zaczyna się lekcja, która potrwa pewien czas. Takich tematów nie można załatwiać na stojąco, pod drzwiami. ...przywołał Dwunastu i rzekł do nich: „Jeśli kto chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich". To słowo Pana Jezusa jest podane przez Ewangelistę jako krótkie podsumowanie, jako tytuł tego wszystkiego, co wtedy powiedział. Ale w tym słowie wszystko jest za warte: Jeśli kto chce być pierwszym, niech będzie ostatnim ze wszystkich i sługą wszystkich. Chodzi tutaj o jedną z istotnych wartości ludzkich.
Jesteśmy świadomie albo nieświadomie wychowani w kierunku ambicji. To coś „normalnego", że człowiek walczy o pozycję; uczy się w szkole, aby więcej zarabiać, aby być ważniejszym, aby nie być tym „głupim", który tylko pracuje. Mówi się nieraz dzieciom: „Idź do szkoły, bo inaczej będziesz musiał całe życie pracować" — jakby to było czymś złym! Kształtuje się ludzi według takiej ograniczonej mentalności, aby być panem: wyższym, mocniejszym, ważniejszym. Nie trzeba się dziwić, że ludzie, wychowani w taki sposób przez normalne życie w normalnej, przeciętnej rodzinie, potem robią kłopoty, też nieświadomie — nawet w otoczeniu Kościoła, królestwa Bożego. I dlatego Jezus atakuje właśnie w tym punkcie. Od tego zaczyna — to jest pierwszy rozdział w centralnym, głównym temacie tajemnicy paschalnej: walka z ambicją. Bo ideał chrześcijański to służba. Ten jest pierwszym, kto jest ostatnim.
Jeśli kto chce być pierwszym... Błąd polega nie na tym, że ktoś chce być pierwszym. Możesz być pierwszym, ale musisz wiedzieć, że to znaczy być ostatnim. Musi też być papież w Kościele. Nie trzeba się koniecznie pchać do takich odpowiedzialności, ale nie trzeba też bronić się przed nimi, bo ktoś musi być odpowiedzialnym w Kościele, w diecezji, w zakonie, w domu, w grupie. Nie to jest złe, że ktoś jest odpowiedzialnym. To krzywa, chorobliwa pokora, jeżeli człowiek z góry odrzuca taką pozycję. Ale musisz pamiętać: obojętnie w jakiej pozycji jesteś odpowiedzialny — to jest służba i nic więcej i nic mniej! Im wyżej stoisz, tym więcej masz służyć. Być pierwszym ze wszystkich to znaczy być służącym wszystkich.
To nowe myślenie Chrystusa i Apostołów, te nowe wartości zmieniają mentalność ambicji na mentalność służby. Jesteśmy przyzwyczajeni już do wyrazu cywilizacja miłości. Moglibyśmy to też nazywać cywilizacją służby, według tej mentalności Chrystusa. Chrystus — przez swoje grono, swoją wspólnotę, przez Kościół, przez cały ruch chrześcijański — daje początek cywilizacji służby. Kierownictwo jest służbą, a nie wywyższaniem się. Jezus wiele razy mówi o tym: Wiecie, że ci, którzy uchodzą za władców narodów, uciskają je, a ich wielcy dają im odczuć swą władzę. Nie tak będzie między wami. Lecz kto by między wami chciał się stać wielkim, niech będzie sługą waszym. A kto by chciał być pierwszym między wami, niech będzie niewolnikiem wszystkich. Bo i Syn Człowieczy nie przyszedł, aby Mu służono, lecz żeby służyć i dać swoje życie na okup za wielu (Mk 10, 42-45).
3. Przyjąć w dziecku Boga — stać się dzieckiem
To była najpierw teoria. Teraz Pan Jezus przedstawia ten temat w jeszcze bardziej widoczny sposób. Na katechezę, przynajmniej dla dzieci, najlepiej jest wziąć jakiś przedmiot, który można widzieć, dotykać, namalować... Jezus jako dobry katecheta też daje Apostołom coś do oglądania. ...wziął dziecko, postawił je przed nimi i objąwszy je ramionami, rzekł do nich: „Kto przyjmuje jedno z tych dzieci w imię moje, Mnie przyjmuje; a kto Mnie przyjmuje, nie przyjmuje Mnie, lecz Tego, który Mnie posłał". Z tematem służby łączy się tutaj drugi temat, mianowicie „przyjąć w dziecku Boga". Dziecko staje się w pewnym sensie sakramentem.
Co to jest sakrament? Widoczny znak (chleb albo woda, olej albo nałożenie rąk...), który nie tylko mówi o czymś, ale urzeczywistnia to, o czym mówi. Przez sakramenty łączymy się z Panem Bogiem. Przez sakramentalne znaki „dotykamy" Boga, są one łącznikami pomiędzy niebem a ziemią. I takim „sakramentem" staje się także dziecko: Kto przyjmuje jedno z tych dzieci w imię moje, Mnie przyjmuje.
Kto po odpowiednim przygotowaniu idzie na Mszę świętą, przystępuje do Komunii świętej i przyjmuje znak eucharystycznego chleba i wina (a przynajmniej jeden z tych dwóch znaków), Mnie przyjmuje. Ale można też duchowo przyjmować „Komunię świętą" przez dziecko! Czy to nie jest coś pięknego? Jest to trochę inna Komunia święta, ale przyjmuje się tego samego Jezusa. ...a kto Mnie przyjmuje, nie przyjmuje Mnie, lecz Tego, który Mnie posłał: samego Boga, Ojca Wiecznego.
Gdy bierzemy pod uwagę jeszcze inne fragmenty z Ewangelii, związane z tematem dziecka, widzimy, że jest w nich podkreślone jeszcze coś innego: Kto nie przyjmie królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego (Mk 10, 15). Tutaj idziemy trochę dalej. Znowu dziecko służy Jezusowi jako „pomoc naukowa". Staje się ono przykładem takich wartości jak otwartość, prostota, zaufanie, które są potrzebne, aby w ogóle przyjąć królestwo Boże. Bo co to jest królestwo Boże? Nie chodzi w nim o „budynki", ale o relacje pomiędzy ludźmi. Tam, gdzie ludzie są zjednoczeni przez Ewangelię, przez miłość Bożą, tam jest królestwo Boże. Zaczyna się to już tutaj na tej ziemi, a w pełni doświadczalne jest dopiero w niebie. Kto nie przyjmie królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego. Trzeba stać się dzieckiem, aby wejść do królestwa Bożego, aby brać udział w tej jedności, która powinna zaczynać się już tutaj.
To są dwa różne aspekty: z jednej strony przyjąć dziecko i przez to dziecko — Boga, z drugiej strony stać się dzieckiem: w tej otwartości, prostocie, zaufaniu — aby przyjąć Boga nie tylko indywidualnie, ale też w jedności z innymi. To jest ta nowa nauka Jezusa.
W ówczesnym świecie dziecko nie było szczególnie cenione, chociaż każdy cieszył się, jeżeli miał dziecko, szczególnie jeżeli czekał na potomstwo. A jednak aż do dzisiaj można czasami słyszeć, jak z pogardą mówi się o dzieciach: „Ach, te łebki, smarkacze"... Dziecko nie zawsze jest miłe. Czasami też sprawia kłopoty, nie jest z nim zawsze łatwo. A jednak, chociaż dziecko kosztuje dużo cierpliwości już od pierwszego momentu życia —akurat w tej biedzie, w tej całkowitej zależności od dorosłych kryje się coś głębszego. Z jednej strony wszyscy możemy uczyć się od dziecka, bo z natury ma w sobie coś, o co my musimy dopiero się starać, co straciliśmy — mianowicie zaufanie, pokorę, przyjęcie pomocy bez ambicji... Z drugiej strony akurat ta bieda dziecka, ta bezradność, ten fakt zależności od dorosłych jest powodem szczególnej obecności Boga w nim. Bóg zawsze solidaryzuje się z tymi, którzy są w kłopotach, którzy cierpią, którzy są bezradni, którzy nie są szanowani — akurat w nich Pan Bóg jest obecny w szczególny sposób. Trzeba pamiętać też, że wyrazy „dzieci", „maluczcy" w szerszym sensie oznaczają w Ewangelii wszystkich ludzi, którzy są w kłopotach. Kto ich przyjmuje, Mnie przyjmuje.
To jest naprawdę nowe podejście cło Boga, do królestwa Bożego! Chrystus powiedział: Jak Ojciec Mnie posłał, tak i Ja was posyłam (J 20, 21). Jesteśmy misjonarzami jak sam Jezus i ta misja zaczyna się od tego, że musimy w ogóle zmieniać nasze myślenie, nasze podejście do tego, kto jest ważny, jak być pierwszym, odpowiedzialnym, kierownikiem, jak przyjąć Boga i wejść do królestwa Bożego. To, czego wymaga Jezus, idzie całkowicie pod prąd ogólnej mentalności. Człowiek, który nie chce pójść pod prąd, który raczej chce być rozumiany przez wszystkich ludzi i chce być jak wszyscy, tylko troszeczkę bardziej życzliwy, troszeczkę bardziej kulturalny, troszeczkę bardziej grzeczny, ale poza tym chce być „normalnym człowiekiem" — taki człowiek nigdy nie wejdzie do królestwa Bożego, nie może być w pełnym sensie chrześcijaninem i już wcale nie misjonarzem, nie może przekazać Ewangelii. Chodzi o nowe myślenie, a nie tylko o poprawki do ludzkiego myślenia. W miejsce ambicji ceni się służbę. To, co jest pogardzane w oczach „tego świata", staje się najwyższą wartością, staje się drogą do Boga i przykładem dojrzewania i rozwoju człowieka. (s. 102-109)
Doświadczenia
Lekceważony
Pracując w zakładzie budowlanym na stanowisku pracownika fizycznego, pełniąc funkcję brygadzisty, starałem się zawsze dobrze i sumiennie wykonywać swoje obowiązki, przez co cieszyłem się dużym zaufaniem moich bezpośrednich przełożonych. Zdarzyło mi się jednak zachorować, w wyniku czego nie byłem zdolny do wykonywania mojego zawodu przez okres dziewięciu miesięcy. Po powrocie do pracy bardzo szybko zorientowałem się, że atmosfera wśród tych samych ludzi, z którymi pracowałem przed moją niezdolnością do pracy, jest inna. Mimo, iż swoje obowiązki wykonywałem bez zastrzeżeń, traktowano mnie bardzo negatywnie. Zwłaszcza mocno tego doświadczałem w kontakcie z moim bezpośrednim przełożonym, majstrem. Najbardziej bolało mnie to, że majster dosłownie mnie nie dostrzegał. Przez kolegów bywałem informowany, że w daną sobotę jest praca i że mogą przyjść wszyscy oprócz mnie. Przy wypłacie stwierdzałem, że moje wynagrodzenie jest niższe niż pracowników, którzy mają niedługi staż pracy. Często widziałem zdziwienie w oczach kolegów i słyszałem ich pytania, jak ja to znoszę. Myślałem sobie, że to szybko minie, ale moja sytuacja się nie zmieniała, stawała się coraz trudniejsza. Trwało tak przez czas około sześciu miesięcy, po których zaczął narastać we mnie bunt, w wyniku którego postanowiłem pójść do dyrekcji ze skargą na takie traktowanie mnie. Tego samego dnia wieczorem, modląc się, zastanowiłem się, jak postąpiłby Jezus na moim miejscu. Mocniej zaczęło wołać w moim sercu Słowo Życia: Dlatego nie lękajcie się. Przebiegłem myślą, ileż to Jezus musiał znieść niesprawiedliwości, upokorzeń, cierpień fizycznych, przelewając za mnie Krew.
Poczułem się zawstydzony, zrozumiałem, że to, czego ja do-świadczam, to tylko kropla wobec morza Krwi, którą przelał za mnie Jezus. Pomyślałem też, że Jezus wyróżnił mnie, zsyłając na mnie to doświadczenie. Zacząłem też gorąco modlić się za mo-jego majstra, rozumiejąc, że on też jest dzieckiem Bożym, dziec-kiem, które zagubiło się na tym świecie, na które czeka kochają-cy nas wszystkich Ojciec Niebieski. Po tych moich głębszych rozmyślaniach pokój zapanował w moim sercu. I kiedy po paru dniach sytuacja w pracy prawie niedostrzegalnie, ale tak bardzo mocno zaczęła się zmieniać, kie-dy mój majster zaczął mnie zauważać, witać się ze mną, zaczął mnie po prostu traktować normalnie, rozumiałem to doskonale, że Jezus czekał najpierw na moją przemianę, pokazał mi, jak ko-chać wtedy, kiedy naprawdę jest ciężko. S.J. (s. 265-266)
Złote serce
Mieliśmy Słowo życia: Szukać Jezusa. Była środa przed Świętami Bożego Narodzenia, w domu dużo porządków, żona zapracowana. Ja więcej przebywałem w pracy, ale żona powiedziała mi, żebym zrobił porządek z dywanem, wytrzepał go i powycierał kurze. Zostawiłem to sobie jeszcze na jeden dzień, na drugi... W tym dniu w pracy nawet nie miałem czasu zjeść śniadania, taki byłem zabiegany. Po drodze były jeszcze różne sprawy, ktoś mnie o coś prosił, musiałem to załatwiać... Późnym wieczorem wracam do domu głodny i myślę sobie: „Zaraz zjem, a później zobaczymy". Ale w drzwiach żona od razu mówi do mnie: „Nawet się nie rozbieraj, tylko bierz ten dywan i trzep". Ja wtedy tak po męsku mówię: „Wytrzepię, kiedy ja będę uważał!". Żona oczywiście się zdenerwowała, poszła do drugiego pokoju. Czułem, że źle wyszło między nami. Zjadłem zupę. Byłem niepewny, czułem, że coś trzeba zrobić z tą sytuacją. Przebrałem się w dres, ale żona nie wychodziła. Poszedłem wytrzepać ten dywan i przy tym trzepaniu miałem taką rozmowę z Panem Bogiem: „Jak to? Ja Cię prosiłem o żonę, a Ty taką żonę mi dałeś, że muszę się tyle denerwować". Przypomniałem jednak sobie Słowo Życia: Szukać Jezusa. Dobrze, postanowiłem szukać Jezusa też w tej sytuacji. Wracam, jestem cichy, spokojny, ale myślę: jak teraz zareaguje moja żona? Mówię cicho do niej: „No to chodź, teraz rozłożymy dywan, pomóż". I zaczęła pomagać, już nic nie mówiła. Wziąłem się za sprzątanie pokoju, po godzinie był czyściutki, elegancki. Wieczorem na modlitwie dziękowałem za tę sytuację, przepraszałem za moją słabość, za to, że obraziłem żonę, a w niej Boga. Ale też tak myślę: „Przecież pokora to prawda, żona też musi wiedzieć o tej prawdzie, że człowiek głodny nie może tak od razu zabierać się do porządków!". Czułem jednak, że teraz lepiej będzie to zostawić i pójść spać. Następnego dnia żona mówi do mnie: „Przepraszam cię za ten wczorajszy dzień. Wiesz, dzisiaj chcę iść do spowiedzi, nie gniewaj się". Mówię do niej: „Ja się na ciebie gniewam najwyżej pięć minut!". Byłem szczęśliwy, dziękowałem Panu Bogu, gdyż na końcu był owoc takiego pojednania, a moja żona pokazała przede wszystkim swoje złote serce. K.O. (s. 257-258)
To ja zostałem obdarowany
Pracowałem blisko katedry wrocławskiej i często spotykałem bezdomnych, którzy prosili o pieniądze (jałmużnę) lub jedzenie. Był tam także biedak Marcin, z którym nawiązałem przyjaźń przez rozmowę i częstą pomoc, dzieląc się swoim śniadaniem. Życzył mnie i pracownikom szczęśliwej i bezpiecznej pracy. Pewnego poranka znowu spotkałem go na drodze. Użalił mi się, że właśnie wraca z noclegu na komisariacie policji, gdyż ma podarty dowód osobisty i jest bezdomny. Prosił, abym pomógł mu posklejać kartki w dowodzie. Pomyślałem o introligatorni, która jest przy moim biurze. Poprowadziłem go, ale tam nie chcieli mu udzielić pomocy. Zrobiło mi się go żal, ale jeszcze bardziej przykro mi było, że został odepchnięty przez pracowników introligatorni. Przypomniałem sobie Słowo Życia: A wy wszyscy braćmi jesteście. Poprosiłem go do swego biura — miałem taśmę, którą posklejałem mu ten rozsypany dowód. Był mi wdzięczny, ale czułem, że mogę mu jeszcze pomóc. Może jest głodny? Może chce herbaty? Chciał. Widzę jego ręce — są czarne jak skórzane rękawiczki. Proponuje mu mydło, ciepłą wodę. Przyjął propozycję — myje się. Myje sobie także głowę, szyję i tułów. Staram się patrzeć dyskretnie. Widzę, że nie może poradzić sobie z plecami. Nie są innego koloru, niż ręce. Zastanawiam się, czy mu pomóc. Może się obrazi? Jednak proponuję, że może namydlę mu plecy, aby je też miał czyste. Przyjmuje pomoc z wdzięcznością. Myjąc te jego plecy, myślę cały czas o Jezusie: „Teraz to czynię dla Ciebie, Jezu". W tym umyciu pleców bezdomnego człowieka czyż nie był obecny sam Jezus? To ja zostałem obdarowany osobą Jezusa w tym bracie Marcinie. O.K. (s. 251)
Coś we mnie pękło
Przez kilka miesięcy pomagałem jako wolontariusz w hospicjum. Najczęściej chodziłem tam po to, by przez kilka godzin towarzyszyć pacjentom w lepszym stanie. Dla nich nawet rozmowa była pociechą. Czasem też szedłem na oddział, na którym leżeli ludzie już umierający. Pomagałem pielęgniarkom karmić najsłabszych. Pamiętam jedną salę na tym oddziale. Była najbliżej dyżurki — leżeli tam ludzie w stanie krytycznym. Zawsze omijałem tę salę. Panował tam specyficzny zapach — dla mnie po prostu był to smród, którego nie mogłem znieść. Tego dnia zapytałem pielęgniarkę, gdzie mogę pomóc. Wskazała mi właśnie tę salę. Byłem przerażony. Nie miałem jednak wyjścia. Słowo Życia mówiło: Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie. Czułem, że Jezus czeka na mnie właśnie tam. Posłuszny Mu poszedłem. Na sali leżała stara kobieta. Twarz miała okropnie zeszpeconą ogromnymi wrzodami. Jedyne, co mogłem zrobić, to podać jej kubek wody. Jezus chciał jednak więcej. Czułem, że do tej pory, choć pragnąłem pomagać, to jednak bałem się, by nie kosztowało mnie to zbyt wiele. Tym razem Jezus czekał, bym dał trochę swojej krwi, chciał, bym dostrzegł Go w tej kobiecie, która napawała mnie taką odrazą. Pan dodał mi sił. Przezwyciężyłem swój wstręt, delikatnie uniosłem jej głowę, by mogła lepiej pić. Poczułem ulgę, bo coś we mnie pękło. Dopiero wtedy zobaczyłem, że ta zapewne nieświadoma już niczego kobieta trzyma w dłoni różaniec... M.K. (s. 250)
Poznać siebie
Od kilku lat cierpię z powodu poważnych problemów zdrowotnych. Każdy nawrót choroby powoduje panikę wśród moich bliskich. Mąż i rodzina zawsze starają się stworzyć mi jak najlepsze warunki, aby choć trochę ulżyć w cierpieniu i pomóc wrócić do równowagi zdrowotnej. Z czasem zaczęłam wykorzystywać to z cynizmem: zamiast okazać wdzięczność, stałam się kapryśna i rozpieszczona. Uważałam, że skoro jestem chora, to wszystko słusznie mi się należy. Nauczyłam się przyjmować dobro, nie odwzajemniając dobra, nie dziękując. Mało obchodziły mnie pragnienia i potrzeby innych. Podczas Adwentu pojechałam na skupienie animatorów do Domu Misyjnego. Tematem jednego z rozważań była „Szkoła pokory", a Słowo Życia brzmiało: Rozważanie własnej nędzy i nicości daje dużo cierpliwości w upokorzeniu. Podczas wymiany doświadczeń i rozmów z siostrami, które także uczestniczyły w skupieniu, dowiedziałam się, jakie napotykają trudności, aby wyjechać na te trzy dni z domu. Ja tego nigdy nie doświadczyłam, zawsze miałam dużo swobody z zagospodarowaniem wolnego czasu. Poczułam się zawstydzona, przecież zawsze rodzina zwalniała mnie z większości obowiązków. Byłam nieświadoma własnego egoizmu. Słowo Życia pomogło mi w odkryciu własnej nędzy i nicości. Dziękowałam Panu Jezusowi za łaskę, gdyż od tej pory z większą cierpliwością znoszę swój krzyż. Staram się także uczciwie poznać samą siebie, analizować swoje słabości, błędy i konsekwentnie z nimi walczyć. Słowo Życia pomogło mi otworzyć moje oczy i serce, aby odwzajemnić dobroć i miłość moich najbliższych. T. Ś. (s. 245)