Próba Abrahama

300px-Abraham.jpg

 

       W homilii usłyszałam zaproszenie do towarzyszenia Abrahamowi w jego drodze na górę Moria. Próbowałam sobie zatem wyobrazić tego Ojca naszej wiary, który bierze drewno i wszystko, co jest potrzebne do złożenia ofiary, zabiera ze sobą sługi i umiłowanego syna. Syna, na którego musiał tyle lat czekać, i z którym Pan Bóg związał obietnicę potomstwa licznego jak piasek na morskim brzegu i gwiazdy na niebie. Wie, że u kresu drogi ma złożyć swego syna w ofierze, której zażądał od niego Bóg.

Czy rozumie? Chyba nie, przecież Panu Bogu nie podobały się ofiary z ludzi. I jak to możliwe, że Bóg sam chce udaremnić swoją obietnicę?... Skąd ma być to liczne potomstwo, jeśli właśnie ma zginąć jedyny syn dwojga staruszków?... A więc – nie rozumie. Nie próbuje rozumieć tego, co się zrozumieć nie da. Ale ufa, że mimo wszystko Pan Bóg wie, co robi.

Idzie więc. Pismo św. nie mówi nic na temat tego, co dzieje się w jego sercu. Może wielka burza, może martwa cisza…. I jeszcze to pytanie Izaaka – gdzie jest jagnię na całopalenie… Pan Bóg zdaje się milczeć, jakby przyglądał się Abrahamowi. Trzy okrutne dni drogi. Trzy dni umierania ojca w oczekiwaniu na śmierć syna, która ma się dokonać przez ojcowskie ręce… Nie do wyobrażenia…

Co musiał czuć Abraham podnosząc rękę z nożem? Dopiero w tym momencie wybrzmiewa głos Anioła: nie podnoś ręki na chłopca. I znajduje się ofiara – zaplątany rogami w zaroślach baran. I znów – jak czuł się Abraham? Płakał? Rzucił się w ramiona Izaakowi? Krzyczał? Siadł i milczał? Nie umiem sobie wyobrazić, kiedy próbuję, milknę wewnętrznie wobec zbyt wielkiej tajemnicy.

Jezus, umiłowany Syn Ojca, wydaje siebie na ofiarę przebłagania za każdego z nas. Za mnie. Nasze (moje) grzechy, nasza (moja) niewierność Bogu są wystarczające, byśmy to my znaleźli się na krzyżu. Patrząc na Jezusa możemy próbować wczuć się w Barabasza i w Abrahama. I w Izaaka, który już przecież leżał związany i czekał na śmiertelny cios… Każdy inaczej, a przecież – każdy cudem uniknął śmierci. Cudem – Bożej miłości, Bożego miłosierdzia. Chrystus dopełnił ofiary, a ja stałam się wolna. To dzięki Niemu brama nieba staje przede mną otworem, dzięki Niemu mogę karmić się Ciałem i poić Krwią, które dają życie wieczne, dzięki Niemu mogę mówić do Boga Ojcze i mam rodzinę tak liczną, jak gwiazdy na niebie i piasek na morskim brzegu. To dzięki Niemu każdego dnia mogę zaczynać moją drogę świętości na nowo, przyjmując kąpiel we Krwi, która uwalnia, oczyszcza, uzdrawia i uświęca. To dzięki Niemu nie ma sytuacji bez wyjścia i góry ulegają przesunięciu. Moje życie nabiera koloru i sensu. Odkrywam jego niepowtarzalną i niepojętą wartość.

Czy stając pod krzyżem Chrystusa czuję to, co Abraham, kiedy Anioł odwołał nakaz? Czy staję zdumiona ogromem Bożego miłosierdzia wobec mnie? Czy płaczę, krzyczę, tulę się do kogoś z wdzięczności i radości? Czy milknę pełna zdumionej ciszy, w której każde słowo jest za małe?... Czy moja miłość wzrasta? Czy rozpala się we mnie pragnienie coraz głębszej przyjaźni z Bogiem? Ofiarowania życia za Życie w codziennych drobiazgach, z gotowością ostatecznej ofiary, w której do Niego się upodobnię? I wejdę do nieba? Może klękam i z serca wydobywa się ciche „Jezu”, które trwa ponad czasem? Jak wielka to tajemnica…

Niech ten święty czas będzie dla każdego z nas błogosławiony. Jezus zabrał Piotra, Jakuba i Jana na górę Tabor, zabiera i nas, każdego dnia na nowo, na wędrówkę śladami Jego miłości. Wyruszmy z nadzieją, z wiarą i miłością. Także wtedy, kiedy nie rozumiemy. Na wszystko przyjdzie czas. I Baranek też już jest…

s. Gertruda, MSC