MYŚL DNIA

Nie znajduję przyjemności w pokarmie zniszczalnym ani w rozkoszach tego życia. Pragnę Chleba Bożego, którym jest Ciało Jezusa Chrystusa z rodu Dawida. A jako napoju pragnę Krwi Jego, która jest miłością niezniszczalną. Św. Ignacy z Antiochii
Readmore

Słowo Życia

Łaską bowiem jesteście zbawieni przez wiarę.
Bóg nie daje nam wiary po to, abyśmy w swej bierności zasłaniali się twierdzeniem, że wszystko zależy od Niego, a my nic nie możemy. Nie powinniśmy się także chlubić z powodu swoich dobrych uczynków, jak gdyby wszystko było naszą zasługą.

Czytaj więcej  

Kalendarz

marzec 2024
N P W Ś C Pt S
1 2
3 4 5 6 7 8 9
10 11 12 13 14 15 16
17 18 19 20 21 22 23
24 25 26 27 28 29 30
31

Kiedy zaczyna się wychowanie człowieka? - fragmenty dla zachęty (maj)

boy-183306_960_720.jpg

 

    W majowych fragmentach dla zachęty tematyka rodzinna. Zamiast tworzyć jednak wstęp, posłużę się już gotowym, zawartym w książce, ponieważ ujmuje dobrze to, co trzeba tu powiedzieć.

Dla kogo ta książka

Kiedy zaczyna się wychowanie człowieka? Napoleon twierdził: sto lat przed narodzeniem — i coś w tym jest! Wiadomo, że bardzo ważny jest też okres przeżyty w łonie matki — przecież już wtedy mała ludzka istota żyje, czuje i komunikuje się nie tylko z mamą, ale również z całą rodziną i otoczeniem.

Kolejny okres w formacji człowieka to narodzenie i pierwsze spotkanie z nowym światem. Przede wszystkim o tym etapie mówi Autorka niniejszej pozycji. Kiedy pisała swoje wspomnienia, opublikowane po pierwszej wojnie światowej, to patrzyła już na bogactwo swojego doświadczenia zawodowego z okresu czterdziestu lat. A więc sięgamy niniejszą pozycją około stu lat wstecz. Czy dzisiaj to świadectwo ma jeszcze dla nas jakąś wartość? Uważamy, że tak. Chodzi o klasykę, o właściwą literaturę, mimo prostoty języka. Bezpośredni styl i ciepło tych opowiadań, zdrowa psychologia i pedagogika oraz głęboka wiara — to wszystko są wartości, które nie podlegają modzie. Dlatego Wydawnictwo „POMOC" zdecydowało się na ponowne wydanie tej książki, której nakład dawno został wyczerpany. Też dzisiaj jest wielu młodych ludzi, dziewcząt jak i chłopców, którzy pragną właściwej rodzicielskiej miłości i zdrowego wychowania dla własnych przyszłych dzieci.

Inni chcą rozumieć, dlaczego było im tak trudno w domu rodzinnym i co można robić lepiej, gdy zacznie się własne małżeństwo. Im wszystkim dedykowane jest ponowne wydanie tego świadectwa Elżbiety Burger. Niech budzi dużo radości i nową nadzieję dla przyszłych pokoleń, ale pomaga też w rachunku sumienia i oczyszczeniu się tych, którzy, może nie z własnej winy, ale jednak popełnili dużo błędów wychowawczych lub zaniedbali (może nieświadomie) wartości potrzebne w budowaniu zdrowej i szczęśliwej rodziny.

Poniżej dwa opowiadania – wspomnienia Elżbiety Burger z książki 40 lat w służbie „Bociana” Z pamiętnika położnej (Wydawnictwo POMOC Częstochowa 1999, s. 37-54). Tak, czasy były inne, ale mądrość ta sama (bo Źródło to samo). I chociaż świat zdaje się przekonywać nas o czymś innym, zapraszam, by się chwilę zatrzymać i pomyśleć. Warto.

Słoneczka

— Tak, tak, moja pani Radwańska! Nic pani zresztą nie brakuje, tylko jest pani w ciąży i zostanie znowu matką.

— Mój Boże! Ależ to niemożliwe. Niech pani pomyśli... w moim wieku...

Biedna kobieta była tak zdenerwowana, jak gdybym jej oznajmiła, że cierpi na jakąś nieuleczalną chorobę.

— Co to za gadanie: „w moim wieku"! Przecież to nie jest nic osobliwego i trafia się często, właśnie około czterdziestki. Żona restauratora z sąsiedztwa, po dwunastu latach bezdzietnego małżeństwa, miała już także czterdzieści lat, a doczekała się jeszcze trojga dzieci, miała syna i dwie córki. A gdy byłam na kursie, mieliśmy tam jedną kobietę, która dopiero w czterdziestym szóstym roku życia doczekała się pierwszego dziecka.

— Ale jakże to będzie? Ja wciąż jeszcze nie mogę uwierzyć.

— Prawdopodobnie całkiem w porządku. Przecież przy poprzednich porodach nie było także żadnych komplikacji.

— Tak, ma pani rację. Ale nie o to mi chodzi, tylko właśnie o starsze dzieci. Przecież Maria ma już siedemnaście lat, Zosia najmłodsza jedenaście; chłopcy — jeden piętnaście, drugi trzynaście. Takie dzieci mają już swój rozum i nie można zamydlić im oczu bajką o bocianie. Zauważą, co się święci, zwłaszcza w ostatnich tygodniach. Jaki to wstyd będzie dla mnie!

— Jaki wstyd? Przecież ma pani męża! Przecież to Pan Bóg tak zrządził, że dzieci przychodzą na świat i że w taki sposób. W takim razie sam Stwórca musiałby się wstydzić swego dzieła! Nie wie pani, jak napisane jest o Sarze w Starym Testamencie: „Radość uczynił mi Pan i każdy, kto usłyszy, radować się będzie ze mną, iż w moich latach dane mi jest mieć syna..."

— Ja cieszyłabym się także, gdyby nie starsze dzieci. Ale przecież one są już za wielkie, aby nic nie zauważyć, a z drugiej strony jeszcze za młode, aby zrozumieć wszystko należycie.

— Toteż trzeba wiedzieć, jak postąpić. Nie trzeba czekać, aż poinformuje ich o tym ktoś obcy, bo wtedy dzieci wyobrażają sobie, Bóg wie co; w ten sposób pobudza się w nich niezdrową ciekawość i złe myśli. Natomiast, jeśli matka sama uświadomi dzieci w odpowiedni sposób, wtedy zrozumieją one, że nie ma w tym nic złego, jeśli się ma dzieci w pobłogosławionym przez Kościół małżeństwie; pokochają matkę tym więcej, podzielą z nią tę radosną tajemnicę i cieszyć się będą wraz z nią.

— Ale jakże można mówić o takich rzeczach z dziećmi i to z własnymi!

— Owszem, można. Ja robiłam to już nieraz. Gdy jestem wezwana do kogoś, a w domu jest dorastająca córka, przygotowuję ją odpowiednio i „uświadamiam" o tyle, o ile to jest wskazane. Przekonałam się, że jest to bardzo dobra taktyka, że dziewczęta przyjmują chętnie takie pouczenie i nieomal oddychają z ulgą, jak gdyby uwolniło się je od jakiegoś ciężaru. Od obcych słyszały już najczęściej niejedno i wydawało im się to wszystko straszne; gdy zaś pomówi się z nimi poważnie i rozsądnie, są zadowolone, że poznały prawdę, inaczej patrzą na matkę, odnoszą się do niej tym serdeczniej i starają się ulżyć jej na każdym kroku.

— Ale przecież mówiło im się zawsze, że bocian przynosi dzieci.

— Tak, niestety! Tak ogłupia się tylko dzieci i pobudza ich nieufność. Ot, na przykład pani będzie mieć dziecko w środku zimy, gdy bocianów nie ma zupełnie. Czy dzieci nie zmiarkują tego? Ja zawsze byłam przeciwna tym bajkom o bocianie i nie chciałam uchodzić za ciotkę bocianią. Teraźniejsze dzieci, zwłaszcza starsze, nie są już tak naiwne, aby przyjmować wszystko bezkrytycznie. Dlaczego nie mają wiedzieć, że wszelkie życie pochodzi od Boga, że także dzieci przychodzą na świat za zrządzeniem Bożym. Niech pani pomówi o tym kiedy z mężem. Na pani miejscu przygotowałabym już zawczasu dzieci na to, że niebawem otrzymają braciszka lub siostrzyczkę i że powinny starać się dopomóc, aby wszystko przygotowane było na przyjęcie nowego przybysza.

— Ależ one zaczną się zaraz wypytywać: „Skąd się weźmie to dziecko? Skąd mamusia wie już teraz o tym?".

— Naturalnie! Ale to właśnie będzie dobra sposobność objaśnić im. Można im powiedzieć, że nie bocian przyniesie to dzieciątko, że ono właściwie już jest pośród nas, tylko nie możemy go jeszcze widzieć. Można powiedzieć tak: „Uczyłyście się w szkole, w katechizmie, że Bóg stworzył człowieka. Otóż każde małe dziecko także pochodzi od Boga, który przygotował mu zaciszny kącik pod sercem matki. Gdy Bóg zechce jakąś rodzinę obdarzyć dziecięciem, stwarza jego duszyczkę w ciele matki, a potem już ciałko rozwija się samo razem z tą duszyczką, po czym we właściwym czasie przychodzi na świat. Wyjmuje się je z tego schronienia pod sercem matki, które stało się już dla niego za małe, za ciasne i kładzie się je do kołyski czy do wózeczka. Wtedy przychodzi także ciocia Elżbietka i pomaga mamusi, kąpie dziecko i otula w pieluszki".

— Jak pani to ładnie wykombinowała, panno Elżbietko! W taki sposób wszystko da się powiedzieć.

— Naturalnie, tylko w taki sposób; omija się wszelkie drażliwe kwestie, a mimo to mówi się prawdę i dzieci będą zadowolone, zaspokojona ich ciekawość. A teraz, głowa do góry, moja pani! Dzieci dorastają i niedługo pójdą na swój chleb. Później będzie pani nawet zadowolona, że to małe, które ma przyjść, będzie mieć jeszcze długo przy sobie.

—Tak, mój mąż powiada mi również: „Nie martw się, mateczko. To małe będzie naszym słoneczkiem, naszą pociechą na stare lata".

W kilka tygodni potem musiałam udać się do miejscowego koszykarza Czogały. Mieszka on już poza miasteczkiem; stara, pochylona od wieku chata stoi tuż nad stawem i dziwić się należy, że wichry i burze nie zmiotły jej jeszcze do wody. Pamiętam, przed trzema laty burza niesłychana szalała w miasteczku i niejeden solidny, mocny budynek w samym miasteczku ucierpiał srodze, a tej chatce nic się nie stało. Widocznie wiatr nie raczył interesować się nią albo Opatrzność opiekowała się nią specjalnie. Sam koszykarz powiedział wówczas:

— Dzieci kupa, a każde przecież odmawia paciorek. To chyba najlepsza opieka dla naszej chatynki!

A wiedzieć trzeba, że w biednej tej chatce przyszło na świat już szesnaścioro dzieci, wszystkie wychowane wzorowo, pobożne, pracowite. Dwie najstarsze córki są już w służbie; sama wystarałam się dla nich o dobre miejsca. Są tak pilne, sprytne, a przy tym solidne, że ich chlebodawcy nie mają dla nich dość słów pochwały. Najstarszy chłopiec praktykuje na niedalekim folwarku, uczy się na rolnika. Do fabryki nie chce Czogała swych dzieci posyłać.

— To nie dla moich dzieci — powiada. — Przyzwyczajone do słońca, do pracy na wolnym powietrzu, w fabryce zmarniałyby mi.

Jego żona podziela to zapatrywanie i woli dawać dziewczęta do służby. Tam nauczą się przynajmniej gospodarstwa i pracy domowej, co im się kiedyś przyda. Na służbie łatwiej im też oszczędzić coś sobie niż w fabryce, gdzie dziewczęta stroją się jedna przed drugą i łatwiej o sposobność wydania pieniędzy. Trzynaścioro dzieci mają Czogałowie jeszcze w domu i jakoś dają sobie radę, mimo że on sam niewiele może zarobić. Ale też żadne tam nie próżnuje. Dziewczęta szyją, łatają, cerują, myją, szorują, od dziecka przywykają do pracy. Chłopcy uczą się pilnie, ale w wolnych chwilach, zwłaszcza podczas ferii, pomagają ojcu albo najmują się do robót polnych. Gospodarze biorą ich chętnie, gdyż chłopcy dorównują w pracy dorosłym, a przewyższają ich pilnością. Najmłodsze chłopaki pasą owce i kozę mlekodawczynię, przygotowują zapas paszy na zimę, a przy tym zajmują się najmłodszym dzieckiem w kołysce. Matka mało ma na to czasu, bo także chodzi na zarobek. Czogałowie są naturalnie moimi stałymi klientami. W ogóle, w owym czasie, przed wojną nie bano się tak potomstwa, jak dziś; liczne rodziny były zjawiskiem codziennym. U nas sporo było takich rodzin, w których przynajmniej co drugi rok miałam zajęcie, byłam tak popularna, jak święty Mikołaj lub choinka na Boże Narodzenie.

Tego roku asystowałam u Czogałów już przy siedemnastym dziecku. Pamiętam, był to ciepły, słoneczny dzień listopadowy. Zdawało się, że samo niebo cieszy się powiększeniem tej i tak już licznej a poczciwej rodziny. Tym razem Bóg dał dziewczynkę. Koszykarz, rozpromieniony, wziął ją zaraz w swe wielkie spracowane ręce i ucałował serdecznie. Bałam się, że połamie lub zadusi to maleństwo, zbyteczna jednak była ta obawa. Miał już wprawę jako ojciec i umiał lepiej obchodzić się z dzieckiem niż zawodowa niańka. Tak ucieszył się dzieckiem, że zabrał mi je wprost z wanienki, zanim zdołałam je spowinąć. Gdy małe rozpłakało się, zaczął uspokajać je czule:

— Nie płacz, dziewczątko kochane! Nim podrośniesz, to już tamte pójdą na własny chleb. Znajdzie się zawsze dla ciebie kawałek chleba i miejsce w łóżeczku, a przede wszystkim miejsce w sercach naszych. Kochać cię będziemy tak samo, jak te, które Bóg dał dotychczas.

Potem zwróciwszy się do mnie dodał:

— Ale to już chyba będzie ostatnie, panno Elżbieto! Moja żona ma już czterdzieści pięć lat. Nie byliśmy naprawdę przygotowani na taki przybytek. Ale skoro już jest, to się jakoś i wychowa. Będzie nam słoneczkiem na stare lata.

Drzwi się uchyliły i Marylka od Radwańskich zajrzała nieśmiało.

— Czy można wejść?

— Ależ naturalnie! Właśnie potrzebujemy niani — rzekł, śmiejąc się Czogała i wyciągnął ku niej maleństwo, wierzgające energicznie nóżkami. Skorzystałam z tego, aby nareszcie odebrać ojcu dziecko i spowić je.

— Ach! Takie malutkie! I całkiem nagie! — zawołała zdumiona Marylka.

— A ty myślałaś, że dzieci w pieluszkach przychodzą na świat? — rzekł koszykarz przekornie.

— A kiedy przewija się takie małe? — pytała dalej ciekawska.

— Jak tylko jest mokre albo zabrudzi się. A co dzień rano musi się je kąpać.

— Czy mogę przyjść, przypatrzeć się? Ach, tak bardzo proszę! Chciałabym poduczyć się, zanim przyjdzie nasze maleństwo. Ciotka pisała dziś, że nie będzie mogła przyjechać. Prawda, że ja mogłabym pomóc mamusi i nie będzie potrzeba brać kogoś obcego do pomocy. Jeszcze nie mam o tym pojęcia, ale jeśli mi ktoś pokaże i objaśni...

— Oczywiście, możesz przyjść i przyuczyć się. Przecież z ciebie już panna dorosła, siedemnastoletnia!

— Ale proszę powiedzieć mamusi, panno Elżbietko! Słyszałam, jak wczoraj mówiła z ojcem, że na ten czas trzeba mnie posłać do krewnych. To przecież nie miałoby sensu! Prawda? Przecież mama właśnie w tym czasie potrzebować będzie pomocy...

— Całkiem słusznie! Zostaniesz w domu i będziesz się opiekowała matką: Już i teraz uważaj na nią i wyręczaj ją w robocie, ile się da, bo ona musi się szanować.

— Nieprawdaż? To musi być bardzo uciążliwe dla matki, nosić takie dzieciątko pod sercem... Przecież ono rozwija się, jest coraz większe i cięższe... Nas jest tyle i z każdym miała mamusia ten sam kłopot.

W tej chwili odezwał się głos dzwonów na Anioł Pański. Wieczór zapadł. Dzieci wracały z pracy i wnet zebrała się cała gromada. Toż to dziwowało się bractwo, gdy zobaczyło nowe maleństwo w kołysce! Ojciec postawił właśnie na stole wielki garnek z zupą kartoflaną i zaraz padło pierwsze pytanie:

— Czy to małe też dostanie zupki? — Nie, na razie musi jeść co innego.

— A dlaczego Bozia przysyła nam tyle dzieci? Niedługo nie będzie tatuś wiedział, gdzie je podziać!

— Widocznie dlatego, że lubimy bardzo dzieci — rzekł ojciec.

— A które kochacie najwięcej?

— Każde jednakowo, a najwięcej zawsze ostatnie, bo takie małe i potrzebuje opieki.

Na kilka dni przed Bożym Narodzeniem przyszło i u Radwańskich „słoneczko" na świat. Był to dzień wielkiej radości dla całej rodziny, wszyscy mile przyjęli ten podarek świąteczny. Matka nie miała z maleństwem wiele kłopotu. Ojciec pouczył starsze dzieci odpowiednio, stosownie do moich wskazówek i wszystkie dokładały starań, aby dopomóc matce, wyręczyć ją w robocie, umilić jej każdą chwilę. Lata mijały. Dzieci dorastały stopniowo, usamodzielniały się, zakładały własne ogniska rodzinne. Zaglądały wprawdzie czasem do rodziców, nie szczędziły im objawów miłości i przywiązania, dopomagały im, ale jednak zajęte były więcej sobą, własnym gospodarstwem, własnymi kłopotami. Pozostały jednak „słoneczka", które ostatnie przyszły na świat. One były teraz podporą starych rodziców, wyręczały ich w pracy i otaczały staranną, czułą opieką. A gdy wreszcie Bóg zabrał rodziców do chwały swojej, uleciały i one z gniazdka, aby szukać szczęścia w świecie. Przekonałam się z mojej praktyki życiowej, że takie dzieci, które Bóg daje rodzicom w późniejszych latach, są najlepszą podporą rodziców, okazują im najwięcej miłości, o ile naturalnie wychowane są mądrze, jeśli nie rozpieszcza się ich zbytnio i nie psuje.

Gdy wydorośleje

U rzeźnika Hermana spodziewają się także dziecka i to pierwszego. Herman, to znany bogacz, może sobie na niejedno pozwolić; zdaje też sobie z tego sprawę. Interes jego nie cieszy się wprawdzie najlepszą opinią. Czeladź jego, to zbieranina z całego świata; kogo gdzie indziej nie przyjmą, ten idzie do Hermana. W rzeźni jego dzieją się podobno niemożliwe rzeczy. Faktem jest, że kupuje on wszystko, każdą sztukę bydła, chorą czy nawet zdechłą; naturalnie za psie pieniądze. Rozsyła potem swe wyroby do różnych firm, do różnych miast. Wędliny jego sporządzone są na oko ładnie, ale co tam jest w środku, lepiej nie dochodzić. Sami czeladnicy wiedzą o tym i śmieją się z naiwnych odbiorców. Nie na wędlinach jednak wzbogacił się Herman, tylko na uprawianym na szeroką skalę handlu bydłem. Bez niego nie sprzeda się w całym okręgu ani jednej sztuki bydła. W całym kraju ma rozgałęzione stosunki, wagonami sprowadza bydło i świnie aż z Prus Wschodnich. A że jest przy tym sprytny i solidnością zbytnio nie grzeszy, więc nie dziw, że jest dziś bogaczem całą gębą.

A więc u tego Hermana oczekują pierwszego dziecka. Już od trzech tygodni muszę codziennie przychodzić, bo przecież „nie wiadomo, jak i kiedy". Kobiecina młoda, rozpieszczona, nie ma naturalnie pojęcia o niczym, a boi się strasznie. Stara Agata przychodzi naturalnie także, bo przecież to jedyna sposobność, aby za każdym razem dostać w prezencie kiszkę lub kawał kiełbasy. Nie bardzo mi to jest miłe, że Agata narzuca się sama w tych domach, w których ja mam jakieś zajęcie. Nie szkodzi mi to wprawdzie, bo stara Agata nie może mi już robić konkurencji. Każdy zdaje sobie z tego sprawę, że ta staruszka o trzęsących się rękach, nałogowa pijaczka, nie jest już zdolna do niczego. Proszona, czy nieproszona, chodzi jednak po do-mach, licząc na to, że często gęsto wspomoże ją ten i ów. Nie mogłaby inaczej wyżyć, bo z gminy otrzymuje tylko dziesięć marek miesięcznie. Trzy razy już wołano mnie w nocy do Hermanów, naturalnie zupełnie niepotrzebnie. Gdy tylko robiło jej się trochę niedobrze, była pewna, że to już jej ostatnia godzina. Tymczasem, o ile się nie mylę, potrwa to jeszcze jakieś cztery tygodnie.

Wszystko jednak ma swój koniec, także ciąża pani Hermanowej. Licząc wszystko razem, przez osiem tygodni zaglądałam do niej co dzień, pięć razy wołano mnie w nocy, trzy razy przesiedziałam przy niej po całej dobie, aż wreszcie przyszedł chłopiec na świat. Poród był całkiem normalny, trwał tylko nieco długo, jak zwykle przy pierwszym dziecku. Toż to był rwetes! Gdyby u wszystkich miało tak być, zrezygnowałabym zaraz z dalszej praktyki. Co ta kobieta nie wyrabiała! Przy słabych już bólach, gdy inna kobieta zaciśnie tylko zęby i potrafi się nawet uśmiechać, ona już krzyczała, rzucała się, klęła, niczym stary grenadier. Dwa razy posyłał mąż po lekarza, dawał mi różne niedorzeczne rady, zaczerpnięte z jakichś brukowych piśmideł, fantazjował o kleszczowym porodzie, o zastosowaniu narkozy, o cesarskim cięciu i tym podobnych.

Przyszedł wreszcie doktor Wilecki, zbadał chorą i zabierając się zaraz do odejścia, rzekł flegmatycznie:

— Nie było mnie po co wołać. Wszystko w zupełnym porządku. Natura zrobi swoje i nie można przyspieszać, jeśli nie zachodzi konieczna potrzeba. Dobranoc!

Wreszcie skończyło się wszystko pomyślnie. Nie wiem, kto był więcej zadowolony, matka czy ja. Ojciec nie posiadał się z radości, że ma dziedzica rodu. Obdarowywał każdego żebraka, każde dziecko, które tylko pokazało się w pobliżu domu. Przecież narodziło mu się książątko, więc trzeba było upamiętnić tę uroczystość, jakby to były narodziny prawdziwego następcy tronu.

Tymczasem nowo narodzony synalek wrzeszczał nie gorzej, jak przedtem jego matka. W ogóle nie trafiło mi się jeszcze dziecko tak niegrzeczne, tak przykre, jak on. Jednoczyło w sobie wszystkie złe cechy charakteru obojga rodziców. Od samego początku zaczął tyranizować wszystkich. W dzień spał, w nocy natomiast musiała dziewczyna nosić go po wszystkich pokojach, huśtać i utulać, gdyż darł się w niebogłosy. Próbowałam perswadować rodzicom:

— Proszę tak nie rozpuszczać chłopaka. Trzeba zawczasu przyzwyczajać go do posłuszeństwa, uległości i porządku, inaczej nie dacie sobie potem z nim rady.

— Ależ nie! Takiemu małemu dziecku nie można się sprzeciwiać. To fałszywe zapatrywanie, że należy przemocą i surowością naginać charakter dziecka, łamać jego wolę, jak to dawniej czyniono.

— Tak, dziecka nie można zbytnio krępować, jeśli objawia ono dobre skłonności, jeśli wola jego kieruje się ku dobremu. Dobre cechy charakteru należy rozwijać w dziecku i pielęgnować. Ale co innego rozumny rozwój woli, a co innego upór i złośliwość. Jeśli państwo zostawicie dziecku zupełną swobodę, będziecie spełniali skwapliwie wszystkie jego zachcianki i kaprysy, zdeprawujecie je zupełnie i zrobicie z niego kandydata do kryminału.

— To nieprawda! Gdy dojdzie do rozumu, pozbędzie się sam tych przywar i wad. Dziecku trzeba zostawić swobodę. Niech rozwija się samodzielnie, niech zachowa swą indywidualność!

Widziałam, że wszelkie rozumne rady są daremne, dałam więc spokój. Niech sobie wychowują dziecko według swych nowomodnych, spaczonych zasad. Powiedziałam, co uważałam za stosowne, bo ostatecznie chodzi mi o każde dziecko, które przychodzi na świat pod moją opieką. Chciałabym, by wyrosło na dobrego, porządnego człowieka i obywatela. Ale wreszcie nie moja to rzecz wychowywanie dzieci; to należy do rodziców i oni są za to odpowiedzialni przed społeczeństwem i przed Bogiem. Skąpy Herman nie był, tego nie można powiedzieć. Za moje trudy i starania przysłał nam do domu pół wieprzka. Nie wiedzieliśmy, co robić z tym mięsno-tłustym honorarium.

Mniej więcej w rok potem przechodziłam koło domu Hermanów i Hermanowa zawołała mnie przez okno. Zdawało się jej, że zaszła znowu w ciążę i po zbadaniu stwierdziłam, że tak jest rzeczywiście. Wszedłszy do pokoju, zobaczyłam, że obiecujący synalek siedzi na stole pod oknem. W ręce trzyma wielkie nożyce, wymachuje nimi i najspokojniej obcina liście i kwiaty w wazonikach. Mimo woli powiedziałam:

— I potem będzie się jeść na tym stole?

— Cóż mam robić — rzekła Hermanowa. — On taki uparty; nie posiedzi chwili cicho, jeśli go nie posadzę przy oknie.

Podeszłam do stołu i bez ceremonii odebrałam malcowi nożyczki, zwracając uwagę matce, że przecież to niebezpieczna zabawka, że może sobie wykłuć oko. Mały złośnik poczerwieniał zaraz jak burak, zacisnął piąstki, zaczął bić nogami w stół, rzucać się i krzyczeć tak, że musieliśmy uszy zatykać. Ojciec, zamiast skarcić go, roześmiał się zadowolony:

— 0, malec ma energię i charakter; będzie z niego dobry zabijaka.

Matka zaś dodała w formie usprawiedliwienia:

— Bieda z nim. Krzyczy zawsze tak długo, dopóki nie dostanie tego, czego chce. Cóż robić? Ustępujemy mu dla świętego spokoju. Gdy dojdzie do rozumu, będzie inaczej; teraz jeszcze taki maleńki.

Mnie jednak było tego za dużo. Wzięłam go niezbyt delikatnie, zsadziłam ze stołu na ziemię i rzekłam surowo:

— Masz być zaraz cicho i bawić się grzecznie!

Chłopak siedział rzeczywiście jak oniemiały. Sapał tylko potężnie, gdyż złość nurtowała go, ale nawet nie mruknął; patrzał tylko bezradnie na ojca i matkę, jakby czekał, co oni powiedzą na takie brutalne z nim postępowanie. Oni znów spoglądali po sobie także bezradnie, nie wiedząc, jak się zachować, czyją wziąć stronę. Do dziś nie jestem pewna, czy to zdumienie zamknęło im usta, czy oburzenie na mnie. Chłopcu zaimponowała jednak widocznie moja energia, bo uspokoił się zupełnie, przysunął się tylko do matki, jakby szukając u niej ratunku. Wreszcie Hermanowa rzekła do mnie niepewnie:

— Widać zaraz, że pani nie miała własnego dziecka, inaczej nie potrafiłaby pani obchodzić się z dziećmi tak bezwzględnie. To przecież jeszcze małe, nie ma rozumu i nie wie, co robi.

Miałam ochotę powiedzieć, że co do rozumu i oni starzy mają go niewiele, ale rozmyśliłam się. Szkoda każdego słowa!

Po jakimś czasie doczekali się Hermanowie córki. Byłam właśnie u nich i znajdowałam się w sypialni przy chorej, a ojciec był w jadalni przy obiedzie. Naraz słyszę wrzask. To mały Henryk ryczy:

— Nie chce mi się jeść! — i równocześnie zrzuca talerz wraz z zupą na ziemię.

Ojciec śmieje się tylko i powiada:

— Dobrze, ostro, mój synku! Nie jesteś już sam, masz siostrę; niech wiedzą wszyscy, że ty jesteś tu pierwszą osobą.

Gdy chłopak zsuwa się z krzesła, ojciec chce zatrzymać go. Malec rzuca się z pięściami i krzyczy na cały głos:

— Pocałuj mnie...

Ojciec wybucha tylko śmiechem, przychodzi do nas i powiada zadowolony:

— Słyszałyście? A to dowcipny urwis z mego Henryczka!

Rzeczywiście był to urwis pierwszej klasy i z każdym dniem gorszy. Gdy tylko pokazał się na ulicy, dzieci pierzchały na sam jego widok. Dostał od ojca mały wózek, do którego zaprzęgał kozy, bijąc niemiłosiernie biedne zwierzęta. Raz dorwał się do owieczki i tak ją męczył, że omal nie zadusił; dopiero jakiś przechodzień oswobodził biedne zwierzątko. Chwytanie kurcząt i obrywanie im nóżek lub skrzydełek było u niego na porządku dziennym. Rodzice usprawiedliwiali go i w tym wypadku.

— Przecież to tylko zwierzęta! Dlaczego odmawiać dziecku tej rozrywki.

Nic dziwnego. Od nich także nie można było wymagać serca i litości dla zwierząt.

Dwie dziewczynki przyszły jeszcze potem na świat, ale na szczęście Bóg zabrał je niebawem do siebie. Herman niewiele sobie z tego robił; był w duchu zadowolony, że ma tylko jedno dziecko i to syna, który odziedziczy cały jego majątek.

Przyszedł czas, że Henryk zaczął uczęszczać do szkoły. O nauce naturalnie nie myślał, tylko o figlach i zbytkach. Że zaś tu nie pobłażano mu tak, jak w domu i nie mógł jawnie pozwalać sobie na wszystko, więc wyrobiła się w nim skrytość, obłuda i fałszywość. W szkole poznano się na nim niebawem. Ten lub ów nauczyciel próbował nieśmiało powiedzieć ojcu, że dobrze byłoby oddać Henryka do jakiegoś zakładu poprawczego, gdy jednak Herman oburzył się na to, dano spokój; z takim bogaczem nie warto było zadzierać.

Przekonał się ojciec niebawem, że warto było posłuchać tej rady. Było to podczas jakiegoś odpustu miejscowego. Henryk, już wówczas trzynastoletni, dorwał się zaraz rano do lady sklepowej i opróżnił ją z pieniędzy, aby zabawić się z godnymi kompanami. Wydawszy wszystko, chwycił po obiedzie klucze od kasy głównej, aby zasilić się znowu w gotówkę. Tego było już jednak staremu Hermanowi za dużo; krzyknął więc ostro na chłopca:

— Do kasy tylko ja mam prawo. Jak długo żyję, ja jestem panem w domu. Zrozumiano?

Trafił jednak na swego. Chłopak zaczął wyzywać ojca ostatnimi słowami, a gdy ten ofuknął go raz jeszcze, Henryk niewiele myśląc, chwycił leżący obok topór rzeźnicki i rzucił się na ojca. Na szczęście chybił. Ojciec stał jak piorunem rażony. Teraz dopiero otworzyły mu się oczy, jakiego to ma syna, zarazem jednak owładnął nim gniew szalony. Chwycił chłopca w swe silne łapy i począł bić bez miary i zastanowienia. Byłby go może zatłukł na śmierć, gdyby matka i służąca nie wyrwałyby go. Synalek, posiniaczony cały, musiał po tej operacji przeleżeć kilka tygodni w łóżku.

Była to sprawiedliwa kara i nauka, ale przyszła za późno. Zepsuty do gruntu chłopak pałał odtąd nienawiścią do ojca i myślał tylko o zemście. W kilka miesięcy potem zamordował rzeczywiście ojca i to podstępnie z zasadzki, a więc z pełną świadomością swego czynu. Cała okolica była pod wrażeniem tej strasznej sensacji. O takim wypadku nie słyszano tu od niepamiętnych czasów. A jednak... każdy musiał w duchu przyznać, że to ojciec i matka sami zawinili, że sami sprowadzili na siebie ten cios. Zdarzenie to było strasznym „memento" dla wszystkich rodziców, przypominając im, jak ważnym i trudnym zadaniem jest wychowanie dziecka. Każdy miał dowód oczywisty, jak to nie można dziecku pobłażać we wszystkim, nie można ufać ternu, że „dziecko przyjdzie kiedyś samo do rozumu". Tomy można by pisać o lekkomyślności i głupocie rodziców, którzy przy wychowywaniu dzieci, kierując się fałszywymi zasadami i poglądami, unieszczęśliwiają siebie samych i dzieci. Dzieci wychowywano w bojaźni Bożej i w poszanowaniu dla rodziców i tradycja ta przechodziła z pokolenia na pokolenie. Dziś tradycja ta zanika szybko, zwyczaje zmieniają się. Może winę tego ponoszą zmienione, gorsze warunki socjalne i gospodarcze, może są to następstwa wojny, która zdeprawowała serca star-szych i młodych. Słyszy się tylko o reformach na każdym polu, także w dziedzinie wychowania kładzie się nacisk na każdym polu na fizyczne wychowanie młodzieży, ale zapomina się o Bogu, o etyce i moralności, zapomina się o tym, że rozsądne kształcenie i rozwijanie charakteru dziecka jest pierwszym warunkiem dobrego wychowania.